Wspomnienie z wakacji, bo już jesień…

Jeszcze w sercu, jeszcze w myślach, ten cudowny czas.

Lipiec…

Lipiec minął na wycieczkach,  przesiadywaniu w ogródku działkowym i tworzeniu przetworów. 

 A teraz chwilę o tych wycieczkach, które warto zachować w pamięci… 
Właściwie trudno tu coś pisać.
Namiastka Prowansji niedaleko Krakowa. 
Spacerując między kępami lawendy zachwycasz się kolorem, zapachem i odczuwasz niezwykłą radość.  Ilość motyli, pszczół i innych owadów, między innymi rzadko spotykany polski koliber – fruczak gołłąbek wprawiają w osłupienie. Równie dużo jest tylko sesji fotograficznych, w jednym czasie w jednym miejscu co może szokować. 😉
Nie ma co gadać, to trzeba zobaczyć. 🙂
Miejsce niezwykłe.
Może kiedyś uda nam się tam przenocować. 🙂 Na razie jeździmy w odwiedziny do Jagi.
Tak myślę sobie, to przyjaciółka naszych synów, ale mam nadzieję i nasza. 🙂 W Iwkowej, Jaga zabiera chłopaków na prawdziwą przejażdżkę konno po lesie. Ona nie traktuje chłopaków jak małe dzieci, obdarza ich zaufaniem i pozwala uwierzyć we własne siły. Nie tylko Duży na tym skorzystał, ale i Mały. Chłopaki siedzą pewnie na koniach, muszą sobie radzić w lesie na różnym terenie i robią to zawodowo. 
Dla matki to mega, patrzeć jak chłopaki prezentują się na tych koniach.
Jestem bardzo wdzięczna, Tobie Jaga za ten czas, za cierpliwość do nas i wszystko. 🙂 
A sama miejscówka ma takie widoki, że nic tylko człowiek wzdycha. W tym roku można było też poleżeć na hamakach, wypić kawę w Domku na wypasie i mimo, że mieliśmy plany na to by jeszcze tego dnia gdzieś powędrować, skończyło się na leżakowaniu. Takie wycieczki też mają sens. Bez spiny i programu. A i pretekst jest żeby jeszcze wrócić. 🙂

Mogielica - najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego - 1171 m.n.p.m.

Wycieczka wprawdzie zaczęła się w Szczyrzycu, gdzie wybraliśmy się na jagody. Jednak szybko okazało się, że jesteśmy spóźnieni. Ani jednej jagody, ani jednej… Zamiast tego Mały Wojtek źle stanął, poślizgnął się na kamieni i rozbił kolano. 
Przyznam, pomyślałam, że to koniec wycieczki. Wojtek dość źle znosi takie upadki. To dla niego dość wrażliwe miejsce i zdarzyło się już że nie był w stanie iść po takim upadku. Jednak nie tym razem. Było sporo krwi, ale na szczęście w miarę bez bólu. Szybko oczyściłam ranę, założyłam opatrunek (tak jak to wypada będąc matką do zadań specjalnych, mam wszystkie potrzebne rzeczy zawsze przy sobie) i Wojtek dzielnie wędrował dalej. 
Pomysł, że jedziemy w okolicę Mogielicy mnie wydawał się szalony, ale Kigi już tam zmierzał. 😉 Dotarliśmy do parkingu „Polany” gdzie zaczyna się trasa narciarstwa biegowego. 
Tu zjedliśmy ciasto matki roboty i było niemal romantycznie…
No i ruszyliśmy. Nie było pewne czy dotrzemy do celu. Już było popołudnie, wszyscy mówili nam, że daleko i że pogoda może się załamać. Jedna Pani straszyła burzą. 🙂 No ale poszliśmy…
Nie od początku szlakiem, co sprawiło, że Małemu szło się super. Szeroko, bez kamieni, których czasem nie dostrzega, więc się potyka. Słońce nagle dla nas zaświeciło, jakby zrozumiało, że musi nas wspierać. Następny napotkany turysta powiedział jaką trasą iść i w którym miejscu wejść już właściwy szlak, więc szliśmy, dalej i dalej. 
Czy warto. 
Oj bardzo, polana pod samym szczytem to bajka, widoki przyprawiają o gęsią skórkę. Aż było trochę żal, że nie mieliśmy ze sobą namiotu, bo można by w tym miejscu spędzić cudowną noc, ale wszystko przed nami. 
Wybierzcie się koniecznie, jeśli jeszcze nie byliście. 
Tego dnia zrobiliśmy w sumie około 20 km na nogach, Mały z rozbitym kolanem, ale znów nie zawiódł, nasz Mały bohater. Nie mówią o nich w mediach, ale dla nas zasługuje na złoty medal!

Tak minął lipiec.

Tak minął lipiec…
No i przyszedł wyczekiwany sierpień, a dokładniej 10 sierpnia. 
 
Tego dnia wyruszaliśmy na obóz do Kołobrzegu. Łanowa na wypasie – Pendolino, a my autem, by móc potem zostać jeszcze na trochę na wybrzeżu. 
 
Rok temu do Kołobrzegu jechaliśmy z przystankami na zwiedzanie Wrocławia i Poznania.
W tym mieliśmy jechać prosto do celu, oczywiście biorąc pod uwagę krótki odpoczynek od czasu do czasu. Wszystko zmieniło się kilka dni przed wyjazdem gdy usłyszałam jak Kigi dzwoni do muzeum w Bydgoszczy.
Dlaczego? 
W Bydgoszczy jest Muzeum Mydła i Historii Brudu. No i kto zna Dużego wie, że nie moglibyśmy go tam nie zabrać. 🙂 
Historia opowiadana przez przewodnika wciągnie każdego. Nie można się tu nudzić. A dla takiego fana jak Duży, dowiedzieć się jak na przestrzeni czasu wyglądało pranie i dbanie o higienę to najlepsza opowieść. Balie, pierwsze mydła, pralki, pranie – bajka i jego świat. 🙂 A na dodatek w czasie zwiedzania każdy robi swoje mydełko. Duży wprawdzie się martwił, bo jak już je zrobił, to miał mydełko zostawić na stole żeby stężało.  Trochę nie ufał czy otrzyma swoje mydło a nie czyjeś. 😉 Na szczęście wszystko jest tak przygotowane, że nie ma mowy o pomyłce. 
Wszystkich zachęcam do odwiedzenia Muzeum w Bydgoszczy, nawet jeśli mielibyście jechać tylko po to, warto.

Kołobrzeg, Podczele II

Drugi raz nad morzem z Łanową. Tym razem było trochę niepokoju ze względu na zapowiadaną pogodę. Miejscówka była fajna, ale brakowało sali, która byłaby alternatywą gdyby było zimno, czy wciąż padał deszcz. 

Mogę jednak śmiało powiedzieć, że dla nas nawet prognozy się zmieniają. 🙂 
Obóz z Łanową ma swój rytm. Swój program. Choć nad morzem i tak największą atrakcją jest plaża. No ale… Były psy, zresztą nie byle jakie, bo wege – psy. Zamiast typowych psich smakołyków, te wcinały ogórki. 🙂

Takie zwierzaki były na naszym obozie pierwszy raz. Były czymś ciekawym, nowym i mega miłym w dotyku. Główna atrakcja ze Szczepciem i Tońciem, bo tak nazywały się te futrzaki, to podawanie im marchewki z ust, czyli całus z pluszakiem. 😉 Oj było emocji. Jak chodzi o Wojtków, to Duży podjął wyzwanie, Mały był w stu procentach na nie. 🙂 

Byliśmy też na Dzikim Zachodzie, gdzie byli kowboje, złoto, szybka jazda i wiele więcej. Takie atrakcje są fajne, ale i mocno wykańczające, można się prze-bodźcować. 
 
Tu jednak spotkało matkę coś zupełnie niezwykłego. Podeszła do matki nastolatka, która wraz z mamą śledzą stronę DlaDwóchTakich… i po tym jak poznała Wojtków, postanowiła się przywitać i zachwycić nami. Mega to było miłe, ale niestety matka nieobyta i jednak nieśmiała, dopiero po fakcie pomyślała, że mogliśmy sobie zrobić wspólne zdjęcie i dowiedzieć się o imię dziewczyny, a nawet mamy. Ech… No cóż, nie wiem jak to się robi w świecie celebrytów. (żarcik taki) 😉 
Było ognisko, była dyskoteka. 
Była świetna sztuka, najlepszej grupy teatralnej pod słońcem, pod tytułem „Pocahontas”. Myślę przed nimi wielka sława i wielkie sceny, bo są absolutnie najlepsi. 🙂
Był festiwal kolorów dzięki  Kolory Holi i najpiękniejsza zabawa. 
Ale jest jeszcze jedna ważna sprawa na którą muszę zwrócić uwagę.
INTEGRACJA. Taka naturalna i najpiękniejsza. 
W czasie obozów Łanowej, codziennym ważnym elementem są msze św. Był z nami Ojciec Tomek, więc czuliśmy się jak u siebie. Myślę, że to dlatego tak udało nam się z tą pogodą. Adam codziennie modlił się o dobrą pogodę, Daniel za ważne dla niego osoby, Bartek za ojca, ktoś nawet czasem wspomniał i matkę. 
Właściwie niemal od samego początku na naszym mszach pojawiła się najpierw starsza Pani, potem jej córka, potem wnuk, a później już całą rodziną modlili się z nami i chcieli być blisko. To było dla nas niezwykłe doświadczenie gdy okazało się, że ktoś w czasie wakacji nad morzem wybiera nasze towarzystwo zamiast plaży. 
Dobrych ludzi nie brakuje i będziemy ich wspominać, a kamień podarowany na pożegnanie zawsze przypomni ten czas. 
I jeszcze jedno niezwykłe spotkanie. 
Wolontariusze w ramach swojego wolnego czasu wybrali się na potańcówkę dla seniorów w sanatorium obok. Nie dość, że cudownie się tam bawili, to jeszcze zachwycili sobą, osoby które tam były, że te przyszły licznie na naszą mszę, a później na dyskotekę z naszymi przyjaciółmi. To było coś cudownego. Ta wspólna zabawa była czymś niezwykłym, a mnie niesamowicie zachwycała starsza Pani tańcząca co rusz z Małym Wojtkiem. 
Integracja… Myślę, że to dużo więcej. 
Dobro lubi się mnożyć. Kiedy dasz go trochę, nawet nie wiesz jak bardzo się rozmnoży. 
Obóz dobiegł końca, Łanowa pomknęła pendolino do Krakowa, a my… my nie. 

My pojechaliśmy do Szczecina.

Czemu Szczecin, skoro tam nie ma morza? 🙂 
Pojechaliśmy do znajomych w odwiedziny. 
Oj, to nie była prosta decyzja. Od zaproszenia do decyzji, emocje matki pulsowały jak tętno po zbyt dużej ilości kawy. 
Jechać nie jechać, jechać, nie jechać…
A co jak coś pójdzie nie tak, jak chłopaki coś zrobią czego byśmy nie chcieli… jak coś się wydarzy, jak Duży nie wytrzyma emocji, jak Mały będzie za głośno… A tam mieszka mały Staś i może bać się głośnego Wojtka… A co jak… 
Czujecie te emocje matki? 
Kigi mówił – zadzwoń, umówmy się, powiedz że przyjedziemy, będzie dobrze,
A mnie parzył telefon z tych moich lęków. 
No ale w końcu zadzwoniłam i pojechaliśmy. 🙂
Pierwszego dnia już czekała na nas atrakcja – kurs statkiem po odrze, rzeką świętą do jeziora Dąbie i znów powrót do odry. Dwu godzinny rejs, piękne widoki, miał być zachód słońca, ale ten trochę nie dopisał, ale i tak było magicznie. 
Kolejne dni to zwiedzanie Szczecina, długie pogaduchy wieczorami z naszymi gospodarzami, Znów zwiedzanie, Bulwary Chrobrego, Stare miasto, Katedra, Opera, Cmentarz Centralny w Szczecinie – największy cmentarz w Polsce, trzeci co do wielkości w Europie i jeden z największych na świecie. … 
Grill z naszymi znajomymi, pogaduchy do późna… 

I szalona wycieczka pociągiem do Berlina. 🙂

Pomysł super. 
Kupuje się w Szczecinie bilet za 31 euro, na którym może jechać aż 5 osób (nas było 4, a i tak się opłacało) do Berlina i z powrotem, a co więcej, W samym Berlinie można na nim jeździć kolejkami, metrem i autobusami do woli. 
W ten oto sposób można nas było spotkać nawet pod Bramą Brandenburską. 🙂  A Mały mógł powozić się metrem i autobusem piętrowym, co dla niego było najlepszą atrakcją. 

Oczywiście w Szczecinie skosztowaliśmy słynnych pasztecików i poczuliśmy się jakby PRL powrócił. 😉 

Przez cały ten czas Duży robił pranie z Gosią, pił dużo kawy i był szczęśliwy. Mały zakochał się w jednym oknie z dużym parapetem i mógł tam siedzieć z muzyką i łyżką i nic mu więcej do szczęścia nie było potrzeba. Nawet planowaliśmy wyciąć ścianę z tym oknem i zabrać do domu, bo rano jak się obudził to nie budził matki tylko sobie szedł na ten parapet. 
Jakby mnie tam nie było, to bym, nie uwierzyła. 😉 
Nie wydarzyło się też nic z tych strasznych rzeczy, które były w matki głowie. Nawet mały Staś dzięki dwóm psiakom, z którymi mieszka zupełnie się nie przejmował głośnym Wojtkiem. 
No i było nam dobrze, a nawet bardzo dobrze. Czuliśmy się wręcz rozpieszczani, pieczonym dla nas chlebem, pysznymi śledziami, naleśnikami co rusz, i wiele bym tu mogła jeszcze pisać… 
No i jeśli tylko Gosia i Jurek nie mają nas dość, to damy się jeszcze zaprosić i możenie będę tworzyć tych wizji nadchodzącej katastrofy.

A po pięciu dniach tej sielanki pożegnaliśmy się z Gosią, Jurkiem. Karoliną, Pawłem i Stasiem i pojechaliśmy znów bliżej morza. 🙂

Trasa ze Szczecina nad morze nie jest bardzo długa, ale zawsze można po drodze jeszcze czymś się zachwycić. 
Dużo o nim czytaliśmy i chcieliśmy zobaczyć na własne oczy. 
Drzewa niezwykłe, niestety teren zaniedbany, niszczeje i kto wie ile jeszcze będzie zachwycał i ciekawił…
Byliśmy tam zaledwie kilka chwil, a każdy zakamarek wydał się wart zobaczenie.
To osada w województwie zachodniopomorskim z kościołem i zabudowaniami po opactwie cystersów. Jak przeczytałam w wikipedii, to jeden z najcenniejszych zabytków architektury gotyku ceglanego w tym rejonie. 
Kościół, Dom opata, w którym obecnie mieści się biblioteka, jak z Harrego Pottera, nawet stodoła jest tu w stylu gotyckim. 
Warto odwiedzić to miejsce. 
U nas zapisane, by wrócić i poświęcić mu trochę więcej czasu. 

Dalej po drodze zachwycały nas stare kościoły z bocianimi gniazdami na dachach, by wreszcie dotrzeć do celu.

Radawka - czyli wakacje przez duże W.

Miejscowość nie bezpośrednio przy nabrzeżu, między Łukęcinem, a Dziwnówkiem. Choć muszę dodać, że Radawka ma swoją plażę, taką dla nas najfajniejszą, bo dziką nawet z nazwy. 🙂
Tu zaczęło się dla nas cudowne lato! 
Opalanie, wylegiwanie, wędrówki wzdłuż plaży, kąpanie w morzu, pływanie i znów opalanie i znów kąpanie. Nawet ja ciągle wskakiwałam do morza, co zaskoczyło Kigiego. A i Mały Wojtek już nie tylko wędrował wzdłuż plaży, ale i pływał na materacu. Takie cuda tylko w Radawce.😉  😉 
No jednym słowem, a właściwie dwoma – PRAWDZIWE WAKACJE. 😉

Był też czas na inne plaże, żeby lepiej poznać okolicę, choć te zawsze przegrywały z naszą ze względu na ilość ludzi. Dziwnów, Pobierowo, Trzęsacz, Niechorze, Międzyzdroje i wreszcie Świnoujście. 

Zwiedzanie zachodniej części wybrzeża to dla nas coś nowego. Tu jeszcze nie byliśmy.

Wycieczka do Trzęsacza i stamtąd Nadmorską Kolejką Wąskotorową do Pogorzelicy i z powrotem. Wycieczka jest dość droga jak na tak krótki odcinek, nie ma też zniżek dla niepełnosprawnych, ale dla tego najcudowniejszego uśmiechu jakim obdarza nas Mały Wojtek jadąc kolejką, po prostu warto! 🙂 W pamięci mamy Kolej wąskotorową na Żuławach i cena zaskakująco różna. No ale… 

W drodze do Międzyzdrojów odwiedziliśmy punk widokowy  Gosań – wzniesienie na polskim wybrzeżu o wysokości 93,4 m n.p.m., położone na wyspie Wolin, bezpośrednio nad morzem.

Wybrzeże z góry wyglądało magicznie. 

Wybraliśmy się na wycieczkę do Pokazowej Zagrody Żubrów.

Niestety te potężne zwierzaki wcale nam się nie chciały specjalnie prezentować. No chyba, że chwaliły się przed nami swoimi ogonami. 😉 Oprócz żubrów były tam dziki absolutnie cudne białe w ciapki. 😄 Są sarny i też orły bieliki, ale te za tą siatką wyglądają jakoś smutno. 
 
Samo Międzyzdroje z molem i ścieżką wzdłuż wybrzeże też było przyjemne do spacerowania, choć ilość turystów tu raczej przytłacza takich dziwaków jak my. 😉 

Kamień Pomorski to kolejna miejscowość, którą odwiedziliśmy.

Kamień Pomorski to kolejna miejscowość, którą odwiedziliśmy. 
Miasto z potencjałem. słynna Katedra św Jana Chrzciciela, choć mnie bardziej zaciekawił Kościół w stylu barokowym pw. Wniebowzięcia NMP. Wygląda na opuszczony. Niszczeje. Jednak jest w nim coś pięknego, może następnym razem uda nam się go lepiej poznać. 
Przystań i molo na zalewie Kamieńskim – tu doświadczyliśmy bajkowego zachodu słońca. Chmury sprawiły, że na nic nie liczyliśmy. Miało być nijak, a było cudownie. Jakby te chmury postanowiły się na moment przesunąć, by odkryć przed nami to cudo. 🙂 No i wrak XIX wiecznego żaglowca, ten zrobił wrażenie na Duży. 

Wycieczka do Świnoujścia

Wycieczka do Świnoujścia by zobaczyć Wiatrak Stawa Młyny, gdzie marynarze przybywali zażywać okładów z prozdrowotnego błota (według legendy odmłodziły jednego z rybaków). Niestety tu mieliśmy pecha, bo właśnie zabrali się za jego odnawianie i nie był biały jak z pocztówek i jeszcze ogrodzenie dookoła i jakieś dźwigi. No i tak mamy powód by tam jeszcze wrócić. 🙂 Atrakcją było już to, że płynęliśmy promem do miasta.
 Latarnia Morska, kolejny punkt naszej wycieczki w Świnoujściu, to polska Królowa jasności – ma ponad 300 krętych schodów i 65 metrów wysokości. Daje jej to zaszczytny tytuł prawdopodobnie najwyższego obiektu tego rodzaju na świecie, wzniesionego z cegły klinkierowej. Oj czuliśmy te wszystkie stopnie w nogach, ale uwaga… Mały Wojtek też je pokonał. 🙂 
W mieście wypiliśmy kawę w najwyżej położonej kawiarni  Horizon Café na 13 piętrze w Radisson Blu Resort. 🙂 Widok absolutnie podnosi walory smakowe kawy i deseru. Duży czuł się wyjątkowo ważnym gościem.😉
I jeszcze jeden ważny element czyli wycieczka do granicy z Niemcami. W zeszłym roku dotarliśmy pod granicę z Rosją, więc to takie zaznaczenie całego wybrzeża. 🙂 
Plaża w Świnoujściu jest bardzo szeroka, ale i tak jest tu bardzo dużo ludzi. Morze za to jest na długim odcinku bardzo płytkie, można tak iść i iść w tą otchłań. Nie wiem czy mogłabym tu być na wakacjach, ale na pewno chętnie jeszcze zrobimy sobie taką wycieczkę.
w odległości 6 km od Międzyzdrojów na najwyższym klifie nad Zalewem Szczecińskim. Grodzisko w Lubinie posiada niesamowity punkt widokowy na największy śródlądowy akwen w Polsce – Zalew Szczeciński. Z drewnianych tarasów obserwować można przepływające statki, archipelag 44 wysp oraz dziko żyjące i będące pod ochroną ptaki.
Byliśmy w tym miejscu dwa razy. Pierwszy, by w tak pięknym miejscu, na kocu zjeść obiad i chłonąć widok, a ponieważ jest tu również kawiarnia to Duży tym bardziej był zachwycony.

Drugi raz jechaliśmy na zachód słońca. 

A tak pisałam o tym na gorąco na fanpage DlaDwóchTakich...
 
„Wczoraj Kigi wiózł nas na zachód słońca jak na kogutach do szpitala  żeby zdążyć. 😉
Cudowne miejsce. Bardzo polecam je odwiedzić jeśli będziecie w okolicy.
Byliśmy tam wcześniej i pewnie dlatego Kigi tak się śpieszył.
Na miejscu Dużego rozpoznała dziewczyna, która wcześniej robiła w kawiarni dla niego kawę.
– Dzień dobry Panu…
Duży chyba nie zauważył, że to o niego chodzi.
– Dzień dobry Panu. – powtórzyła piękna blondynka.
Duży już wiedział, że to do niego. Podbiegł szczęśliwy, podał dziewczynie rękę na przywitanie. Wszak matka uczy, że obcym wystarczy podanie ręki.
Ale zaraz, blondynka się z Dużym przywitała pierwsza – znaczy – nie jest obca. 😉
Duży przytulił mocno nową znajomą. Ta przytuliła go równie serdecznie.
Cała sytuację obserwowało kilku facetów popijających piwo z widokiem do pozazdroszczenia, rozmawiając przy tym o związkach. 🙂
– Niepełnosprawny – powiedział jeden z nich, patrząc na Dużego.
– Ale patrz jak gość wygląda, jak jest ubrany. On wygląda lepiej niż my wszyscy.”

Mały biały domek

No i jeszcze kilka zdań o naszym miejscu noclegowym. 

Domek holenderski, ale z werandą i naprawdę miło urządzony. Ogród, olbrzymi ogród, przestrzeń, prywatne zachody słońca, jabłka prosto z drzewa, jeżyny, klekot bocianów mieszkających po sąsiedzku, cisza, ogniska, swoboda. 

Miejsce skradło nasze serca. Teraz mamy o czym marzyć. Marzyć by tam jeszcze wrócić. 🙂

To było nasze 23 dni magii.
Zdjęcia pozwolą jakoś przetrwać zimę, może... Wspomnienia...
I byle do lata, bo od kilku dni już prawdziwa kalendarzowa jesień.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.