Kaplica jest nieduża. Białe mury, kamienny ołtarz, na środku wsparty o ołtarz stoi duży, drewniany krzyż. Na rozpoczęcie Mszy św., po znaku krzyża i pozdrowieniu, wszyscy zgromadzeni kolejno podchodzą i całują krucyfiks. Huk, gwar, odgłosy tupania, przesuwania krzeseł trwają przez całą Eucharystie. Stosunkowo cicho robi się podczas kazania i podczas Podniesienia. Niektórzy klękają, inni stoją. Kilkunastu chłopców i drugie tyle opiekunów. Po przyjęciu Komunii Świętej cisza trwa ledwie kilka sekund. Jeszcze tylko piosenka na koniec i spocony, ze zdartym gardłem, ksiądz błogosławi całe zgromadzenie.
WYTRWAĆ DO KOŃCA MSZY
Wyglądają nieco egzotycznie, gdy po Mszy św. wysypują się z kaplicy na klasztorne krużganki. Niektórzy chłopcy idą chwiejnym krokiem, jakby ich nogi i kręgosłup pląsały, a ciało starało się utrzymać pionową postawę, innych trzeba mocno trzymać za rękę, by się nie wyrwali i nie pobiegli w szaleńczym pędzie przed siebie, dwóch chłopców jedzie na wózkach. Żaden z nich nie mówi płynnie, ładnie ani składnie. Ich opiekunowie – młodzi, zdrowi, uśmiechnięci, w tym towarzystwie są niczym tyczki dla pnącego się grochu: zabezpieczają, ochraniają, podtrzymują, pokazują kierunek.
MIŁOŚĆ
W przypadku Ani była to miłość od pierwszego wejrzenia. Taka, która najpierw przyspiesza rytm serca, a potem wypełnia je coraz bardziej, aż po brzegi.
Było to w marcu 1993 r., kiedy to Jean Vanier przyjechał do Krakowa. By umożliwić wychowawcom z Domu Pomocy Społecznej uczestniczenie w rekolekcjach do nich adresowanych -grupa młodzieży z duszpasterstwa akademickiego „Beczka” zdecydowała się na czas rekolekcji zająć ich podopiecznymi.
Dom był brzydki, od dawna nie remontowany, wypełniony znacznie ponad miarę chłopcami z różnym stopniem upośledzenia. Niektórzy z nich przywiązani byli do łóżek, inni mieli powiązane z tyłu ręce, pełzali, bezwiednie się kołysali. Ania wzrokiem wyłowiła z tłumu chłopca, który był mały i delikatny, chciała wziąć go na ręce, ale bała się, czy aby nie zrobi mu krzywdy, bo może jest niezdarna, a on tak kruchy. To był Dominik zwany „Króliczkiem”, bo miał tylko jeden ząb na przodzie. Wtedy Ania po raz pierwszy poczuła w sercu ciepło. Potem razem z Maćkiem i Małgosią zdecydowali, że „trzeba coś z tym zrobić”: „z tym czyli z faktem istnienia tych chłopców, ich mieszkania w takim a nie innym domu, samotnością i bylejakością ich losu. Chętnie pojechali jako wolontariusze na letni obóz. Po dwóch tygodniach okazało się, że chłopcy nie mogą wracać do domu, bo tam trwa remont. Ania zrezygnowała wówczas z zaplanowanej pielgrzymki, została z nimi, bo byli dla niej ważniejsi. I wtedy wiedziała, że to chyba już jest miłość. Po powrocie do Krakowa, nawet epidemia żółtaczki w DPS-ie nie przestraszyła jej ani trochę. Codziennie przymuszona tęsknotą biegła do domu pomocy społecznej, by pobyć, popracować, potowarzyszyć chłopcom. Później było zimowisko, na którym, razem z Maćkiem, próbowali mówić chłopcom o Bogu. Wieczorami chodzili z nimi do kaplicy. Któregoś dnia Artur zaglądając do tabernakulum przez dziurkę od klucza zawołał: „Ej, Jezus, masz papierosa?” Wytłumaczyli mu, że nie ma. Po chwili do tabernakulum podbiegł Darek i zapytał: „A czy Ty, Jezus, masz cukierki?” – na co zdenerwowany Artur odpowiedział: „Nie słyszysz, jak Ci mówi, że nie ma?” Tak zrodziła się myśl, aby chłopcom w jakiś sposób pomóc zbliżyć się do Boga.
…I JESZCZE JEDEN KROK
Gdy przed trzema laty Ania przyszła do duszpasterza akademickiego o. Wojciecha Prusa z pytaniem, czy możliwe jest, aby w ramach duszpasterstwa przygotowywać chłopców do przyjęcia I Komunii, była przekonana, że będzie musiała odpowiadać na mnóstwo pytań, przedstawiać argumenty, objaśniać, jak to sobie wyobraża. Jej przewidywania nie spełniły się. Po pierwszym zdaniu usłyszała: „Dobrze, robimy to”. Tak się zaczęło. Ania znalazła ludzi, którzy zgodzili się być opiekunami dla chłopców na czas tej religii, od razu zapadła też decyzja, iż kazania przygotowane przez tychże opiekunów w formie scenek zastąpią tradycyjną naukę religii. Wybrano 11 chłopców, którzy jeszcze nie przystąpili do Komunii i tak się zaczęło. Podczas jednej z pierwszych Mszy św. któryś z nich podszedł do stojącego na środku kaplicy krzyża i rzucił nim z rozmachem. Nie zrobił tego złośliwie, po prostu potraktował krzyż jako jeden z wielu przedmiotów. Szybko też okazało się, że niemałą pokusę dla chłopców stanowią naczynia liturgiczne, najchętniej pościągaliby je z ołtarza. Opiekunowie wzmogli czujność, a o. Wojciech od tej pory zwykł rozpoczynać Mszę św. od wzięcia do rąk krzyża i zaproszenia obecnych do pocałowania go, by w tym geście przeprosili Pana Jezusa za wszystko to, co było złe w ostatnim czasie. W ten sposób krzyż stał się dla chłopców łatwo rozpoznawalnym symbolem tej szczególnej rzeczywistości, do której raz w tygodniu są zaproszeni.
By lepiej poznać chłopców i zaprzyjaźnić się z nimi, po jednej z Mszy św., każdy z opiekunów w innym pomieszczeniu na terenie klasztoru Dominikanów miał swemu podopiecznemu opowiedzieć bajkę. Małgosia opiekowała się wtedy Ryśkiem, chłopcem głęboko upośledzonym, który nie mówi. Zauważyła, że w żaden sposób nie może przykuć jego uwagi, zainteresować go swą opowieścią. Wtedy ściągnęła ze ściany krzyż mówiąc: „A teraz się za ciebie pomodlę” i zaczęła: „Panie Jezu, modlę się do Ciebie za Rysia…” Chłopiec zawisnął jej na szyi: „Od tej pory miałam z nim łatwiejszy kontakt, jeśli nie chciał słuchać o Panu Jezusie – chciał się modlić – wymyślałam więc różne intencje, które moim zdaniem były dla Rysia ważne i pytałam go, czy w tej sprawie chce się modlić. Gdy kiwał głową – modliłam się – opowiada Małgosia.
BARKĄ PO SUCHYM DNIE
„Miałem wrażenie, że kiedy podczas Mszy św. czytam Ewangelię – opowiada o. Wojciech Prus OP chłopcy w ogóle jej nie słyszą i że nie ma ona dla nich najmniejszego znaczenia. Myślałem tak, ponieważ oni wówczas rozmawiają, krzyczą, chodzą, siadają, spadają z krzeseł… Ewangelię o dwóch synach, z których jeden powiedział swemu ojcu, że coś zrobi, a nie zrobił, a drugi odwrotnie, że nie zrobi, a zrobił. Na końcu tej Ewangelii jest pytanie, zadane przez Pana Jezusa: Który z tych dwóch spełnił wolę Ojca? Zawiesiłem głos, ale nie liczyłem na jakąkolwiek reakcję, a wówczas Artek powiedział: „Ten drugi”. Bardzo się zdziwiłem i zrozumiałem, że oni «swoje» słyszą.”
Praca terapeutyczna z osobami głęboko upośledzonymi wymaga ogromnej cierpliwości i nieraz latami trzeba czekać na efekty, wciąż powtarzając te same czynności, słowa, gesty. Grupa, która raz w tygodniu przyjeżdża do kościoła Dominikanów na religię, jest bardzo zróżnicowana: są chłopcy z autyzmem, większość z nich ma różne stopnie porażenia mózgowego, u niektórych widoczna jest choroba sieroca. „Dlugodystansowców” (tak nazwała siebie grupa osób z Duszpasterstwa Akademickiego „Beczka” zajmująca się przygotowywaniem chłopców do I Komunii) cieszą najdrobniejsze zdarzenia, takie, które postronnemu obserwatorowi wydać się mogą niewiele znaczącymi epizodami.
Michał jest chłopcem z głębokim autyzmem, więc kontakt z nim jest szalenie trudny. Ma w swym słowniku zaledwie kilka słów: „jeść”, „pić”, „mama”- które same w sobie są praktyczne i wiele wyrażają tyle tylko, że wypowiadając je Michał nie kieruje się jakąkolwiek logiką. Gdy wśród tych michałowych słów pojawiło się „Amen”, to było wydarzenie, znak, sygnał dla jego przyjaciół, że coś „zadziałało”. Jeszcze większym wydarzeniem dla jego opiekuna Tomka był fakt, że Michał po jakimś czasie chodzenia na religię był w stanie spokojnie usiedzieć podczas Mszy dłużej niż 10 sekund. Jego norma do tej pory wynosiła najwyżej sekund 5. „Praca z tymi chłopcami przypomina mi holowanie barki po suchym dnie rzeki. Barka jest ciężka, ciągnąć ją bardzo trudno, ale wiadomo, że gdzieś, może już za zakrętem, jest woda. I do tej wody trzeba ją doholować” mówi Tomek. Swoistym portem pełnym wody była pierwszokomunijna Msza. Przygotowywali do niej chłopców kierując się prostą zasadą: ..”Żeby rozumieli, że Msza święta jest to «coś innego», że tutaj najważniejszy jest Pan Jezus” – tłumaczy duszpasterz. By ich odpowiednio przygotować do samego momentu przyjęcia Najświętszego Sakramentu, podczas każdej Mszy prowadzili swych podopiecznych w procesji, sami przyjmując Eucharystię, a chłopcom ksiądz robił na czole znak krzyża. Rysiek za każdym razem uciekał i nie chciał poddać się temu rytuałowi. Podczas Mszy pierwszokomunijnej zrobił to samo. Zbliżył się na „bezpieczną odległość” do księdza, gdy ten rozdawał Najświętszy Sakrament i szybciutko uciekł przed Jego przyjęciem. Stanął z boku, poprzyglądał się, po czym po raz pierwszy sam, z własnej woli podszedł, by jednak przyjąć Białą Hostię. Artek, gdy był podprowadzany, by ksiądz pobłogosławił go znakiem krzyża, za każdym razem wkładał rękę do pateny wypełnionej hostiami. Odkąd sam przyjął Najświętszy Sakrament przestał to robić. Krzysiek przez rok po każdej religii pytał Michała: „Wiesz jak ja mam na imię?” „Wiem”- odpowiadał Michał. „Jak?” „Pan”- słyszał Krzysiek. Po Przyjęciu I Komunii przez Michała znów zagadał do chłopca: „Wiesz jak ja mam na imię?” „Wiem”, „Jak?” „Krzysiek” – usłyszał w odpowiedzi. Cuda, cuda prawdziwe….
OBDAROWANI
O. Wojciech każdego z chłopców od czasu do czasu spowiada. Tajemnicą jest objęty ten czas, ale gdy Ania spytała pewnego razu Piotrka, który miał zwyczaj wyrzucać przez okno pampersy, czy tego dnia już to robił, usłyszała: „Nie, byłem do spowiedzi”. „Ile razy my sami niegodnie przyjmujemy Pana Jezusa mówi o. Wojciech – Jezus wydał samego siebie w ręce ludzi takich, jakimi są, a chłopcy na pewno nie przyjmują Eucharystii w niegodny sposób. Owszem mogą mniej rozumieć, mniej wiedzieć, ale nie robią tego niegodnie. Myślę, że z punktu widzenia tajemnicy Bożej obecności są oni znacznie bliżej Pana Boga niż my”. Dla nich Pan Jezus, którego na rozpoczęcie Mszy całowali, to nie żaden symbol czy wyobrażenie Boga – jest realny i żywy. Kiedyś, gdy u Ani w mieszkaniu nocował Wojtek, chłopiec autystyczny, przed snem chciała z nim się pomodlić, więc zdjęła ze ściany krzyż. Na chwilę wyszła z pokoju i gdy powróciła – krzyż leżał opatulony kołdrą w łóżku, a Wojtek na widok Ani położył na ustach palec dając jej tym samym znak, że nie mogą przeszkadzać, bo Pan Jezus śpi. Ten sam Wojtek, gdy nocuje u swej opiekunki, przypomina wieczorem, że muszą jeszcze się pomodlić. „Dla nich jest to oczywiste, że gdy o coś proszą, Pan Bóg na pewno ich wysłuchuje, nie kombinują tak jak my, nie spekulują podejrzewając Boga, że tylko niektóre z naszych modlitw do Niego docierają. – Ania sypie przykładami jak z rękawa. – Niedawno Piotrek widząc, że ciągle choruję, poprosił na modlitwie o zdrowie dla mnie, a później podbiegł, mówiąc: Widzisz, jak to sobie wykombinowałem? Teraz już na pewno będziesz zdrowa.” Czasem modlą się o bardziej zaskakujące sprawy, na przykład Artur o to, by kwiatki dobrze rosły w ogródku, a podczas zimowiska Piotrek modlił się na Mszy o dżem z kulkami, który tak bardzo mu smakował (chodziło mu o dżem z całymi owocami wiśni). Gospodarze, którzy ten dżem sprezentowali usłyszawszy intencję Piotrka nie tylko się wzruszyli, ale niemało się natrudzili, by dżem ten zdobyć.
I NA CO TYLE KŁOPOTU?
„Gdy podczas zwyczajnej Mszy przystępujemy do Komunii, tak naprawdę najbardziej skupieni jesteśmy na sobie, na swoim własnym przeżywaniu kontaktu z Panem Jezusem. Każdy zajmuje się sobą i tym Panem Jezusem, którego przez chwilę <ma> dla siebie – mówi o. Wojciech. I tak naprawdę traktujemy Mszę św. jako modlitwę indywidualną. A Msza św. nie jest modlitwą indywidualną, lecz wspólnotową. Gdy podczas Mszy dla chłopców upośledzonych umysłowo ich opiekunowie przystępują do Komunii, nie mają czasu na to, by skoncentrować się na sobie. Gdyby to zrobili, ich podopieczny by uciekł albo coś spsocił. Pobożne przyjmowanie Komunii św., przez nich polega na tym, że są nieustannie skoncentrowani na chłopcu, któremu towarzyszą. My wszyscy na tych Mszach przestajemy kombinować, zastanawiać się czy «czuliśmy Pana Jezusa», musimy tych chłopców doprowadzić do Komunii św., a to jest „konkretna robota”. Pierwsze Msze św. były tak trudne, że wydawało się, iż jedynym sensem jest to, by one się po prostu odbywały. By dotrwać do końca Mszy. Tylko tyle i aż tyle. Dziś na zakończenie każdej Mszy św., śpiewają piosenkę, z której każda zwrotka, pozornie identyczna jak poprzednia, jest jakby specjalnie napisana dla każdego z chłopców. Np. zwrotka „dla Artura” brzmi tak: „Czy Artur kocha Jezusa? – Tak, Artur kocha Jezusa. -Dlaczego on kocha Jezusa? – Bo On
pierwszy ukochał go.” Na ten moment wyśpiewania własnego imienia chłopcy bardzo czekają – milkną wówczas, przestają się wiercić, kręcić, tupać, gadać. Ich buzie przez ten krótki moment są tak pogodne jak buzie tych, którzy czują się szczęśliwie uprzywilejowani. „Czego mnie nauczyło bycie z nimi?” – zastanawia się Krzysiek.- „Że życie składa się z o wiele ważniejszych rzeczy niż te, które robimy na co dzień, za którymi gonimy… Tego, żeby nie kombinować, tylko z prostotą przyjmować życie – mówi Ania. I chyba przy nich nauczyłam się słuchać innych, być z kimś, kto ma problem. Tego, że są mi bardzo bliscy i po prostu potrzebuję z nimi być” dodaje.
spisała Iwona Budziak
Ps. Teraz, po latach widzę pewne nieścisłości. Mogłabym chcieć je zmienić, ale niech zostanie tak jak jest. 🙂 W latach dziewięćdziesiątych normalnym było sformułowanie „upośledzenie umysłowe”, teraz razi. Ale to też znak czasu. Jednak to co najważniejsze jest tu widoczne, a przecież o to chodzi. Hmm. To już historia.
matka od zadań specjalnych