Czas cudów – czyli niby zwyczajny wypad do Zakopanego

Zakopane 100
W  okolicach Bożego Narodzenia i Nowego Roku lubimy na chwilę „uciec”.
Daje to wbrew pozorom szansę pobyć bardziej razem i jeszcze mocniej poczuć
Świąteczną atmosferę. Mam wrażenie, że w żadnym innym czasie nie jest tak samo.

 

Czas cudów, a dla tych co w cuda nie wierzą niech będzie magiczny, czy jak tam chcecie. Dla Nas cudów, i o tym chcę Wam dziś opowiedzieć.

 

Zamieszkaliśmy w niezwykłym pensjonacie. Przed wjazdem do centrum Zakopanego na wysokości najważniejszego miejsca z perspektywy Wojtków, czyli McDonalda trzeba skręcić w lewo, drogą do Olczy. Jeszcze tylko kilka minut i znów w lewo. Pensjonat Gabi. Gdy weszliśmy po schodkach do środka od razu poczuliśmy, że klimat tego miejsca jest nam bliski. W pokoju jasne ściany, jasne meble, czerwona wykładzina i dbałość o szczegóły i dodatki sprawiła, że już czuliśmy się bardzo dobrze. Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócimy. Pierwsze co przychodzi mi na myśl jak przywołuję wspomnienie tego miejsca. Dom, ciepło, cudowny zapach, odpoczynek, jak u siebie. Wieczorami w salonie z kominkiem siadaliśmy przy dobrym ciastku, popijając kawą i innymi dobrymi napojami. Był też szampan, wprawdzie bezalkoholowy truskawkowy, ale chcieliśmy, żeby strzelił z korka, a za szampanem w wersji wino musujące nie przepadamy. Fakt, ten też nas nie powalił smakiem, ale liczy się efekt. Zawsze można go było popić colą lub piwem. 😉

Tym razem nie musieliśmy szukać zimy, było jej wszędzie pod dostatkiem. Dla mnie nawet nadto, ale dla chłopaków to było coś. Mnogość białego puchu zaczarowała świat. Było tak pięknie, że można było mieć wrażenie, że to spotkanie ze sztuką, że to wernisaż.
Ciągle powtarzaliśmy:
– Patrz jakie to niesamowite… A to widzisz… A zobacz tam… Piękne, prawda…
Duży tylko dodawał:
– Łooooł!

 

Poczucie szczęścia niczym niezachwiane, spotykani ludzie otwarci i uśmiechnięci do Wojtków. Uwielbiam zwyczaj witania się na szlaku i szkoda, że coraz mniej osób o nim pamięta. W ten sposób gest zaczepiania przechodniów przez Małego Wojtka, stał się gestem przywitania. Pewnie po tym czasie mam więcej zmarszczek od tego ciągłego uśmiechu.

 

Mały Wojtek słabo znosi zimno. Pisałam już o tym. Bardzo szybko marzną mu ręce, a przez to szybko wychładza się i traci siły. No i przed tym naszym „cudownym czasem w górach” bardzo się martwiłam. Bałam się, że Mały zwyczajnie nie da rady. Zwłaszcza kiedy już wiedzieliśmy, że tym razem, to naprawdę ostra zima nas przywita. Kłopot też w tym, że żeby ręce nie marzły trzeba nimi ruszać, a Mały w tych rękawiczkach ma raczej cały czas wyprostowane palce. Co chwile mu je zginamy, masujemy, ale jego to raczej złości.
Rękawiczki – z jednym palcem, albo z pięcioma… Takie proste rozwiązanie. Niestety testowaliśmy ich tyle, że byłam zniechęcona i już nie wierzyłam, że one coś mogą dać. Przed wyjazdem, chyba postawiona pod ścianą,  wymyśliłam jeszcze jeden patent – cienkie rękawiczki polarowe z pięcioma palcami, a na nie duże, z jednym palcem, nieprzemakalne, ale lekkie. Duże – to znaczy za duże o jakieś dwa a nawet trzy rozmiary. Na wszelki wypadek zakupiłam też ogrzewające wkładki do rękawiczek.
No i zadziałało! Nareszcie. Może trochę śmieszne takie wielkie rękawice, ale Mały ma najcieplejsze ręce z całej naszej czwórki. Możemy wędrować i nic się nie dzieje. Jest fantastycznie, fenomenalnie, a przede wszystkim CUDOWNIE!

 

Tylko raz miał zmarznięte ręce, ale wtedy było minus siedemnaście stopni. Ja czułam, że mi twarz zamarza. Szliśmy do Doliny Strążyskiej.
Tu niestety, Pan w budce biletowej, typ służbisty w rozmowie na temat: dlaczego opiekunowie osoby niepełnosprawnej płacą cały bilet, (co mnie wydaje się absurdem, bo opiekun idzie dlatego, że ta osoba sama nie jest w stanie wędrować) zaczął mówić o tym, że Ci opiekunowie to cwaniaki co tylko kombinują jak tu z tej niepełnosprawności skorzystać. To w pierwszym momencie sprawiło, że poszliśmy na spacer ścieżką pod reglami. Trochę jakby pokazując Panu, że przesadził. Oczywiście nie sądzę żeby się przejął. 😉  No ale kilka dni później szliśmy już do tej Strążyskiej. Pana potraktowaliśmy bardzo formalnie. Zero uśmiechu. 😉
Trasa jest prosta, jedna z krótszych, ale przez te minus siedemnaście wydawała się nie mieć końca.  Duży opatulony w czapkę i kaptur jak za bardzo się oddalił to nie słyszał jak go wołamy. Mały opatulony czapką i kapturem kręcąc głową sprawiał że czapka zasłaniała mu oczy i nic nie widział. My lekko zirytowani różnymi pomysłami jak sprawić by szło się nam lepiej mieliśmy „muchy w nosie”. I tak oto jeden ślepy, drugi głuchy, prowadzeni przez dwójkę wkurzonych zmierzało do schroniska. A tam niestety wcale nie było cieplej, ratowała nas gorąca herbata z malinowym sokiem. Humory na szczęście wróciły. 🙂 Też macie wrażenie, że w takich miejscach nawet te najzwyklejsze rzeczy smakują inaczej, są pyszne?

 

Nie wędrowaliśmy jednak tylko po szlakach. Byliśmy w Muzeum Tatrzańskie im. dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem. Mały raczej się tu nudził, ale Duży był zainteresowany bardzo.  Oczywiście w ekspozycji etnograficznej zaraz znalazł tary do robienia prania w baliach. Jednak opowiadaliśmy mu na zmianę z Kigi o wszystkim na co tylko zwrócił uwagę. Mały Wojtek więcej patrzył przez okno na świat, niż na muzealne eksponaty. Udało nam się namówić go na oglądanie zwierzaków w sali przyrodniczej, ale fajne jest też to, że po prostu umie się zachować, nie marudzi i dzielnie czeka, kiedy skończymy to całe zwiedzanie.

 

A największą niespodzianką dla chłopaków był wypad do term w Chochołowie. Duży jak zobaczył, że na wycieczkę pakujemy kąpielówki, to już całą drogę pytał tylko o to kiedy będzie pływał i czy Beba (Mały Wojtek) też będzie i tak aż dotarliśmy na miejsce.
Pozytywne zaskoczenie dla nas, to miejsce wydzielone dla niepełnosprawnych. Na prawdę było nam wygodnie, a nie jest to takie oczywiste. Dzięki temu mogliśmy spokojnie być tam razem i nie było problemu jak się podzielić, kto z kim i gdzie. Co w naszym przypadku ma znaczenie, zwłaszcza gdy czas się liczy do basenu. 😉
Obiekt jest duży i trudno się nudzić. Trzy godziny minęły tak szybko, że wręcz byliśmy zaskoczeni. Normalnie na basenie po godzinie to już nuda. A największe wrażenie i emocje wywołały baseny zewnętrzne.
Mróz – jakieś minus osiem stopni, wieczór, światła i unosząca się para nad gorącą wodą. Gdyby nie to, że co chwilę trzeba było zanurzać głowy, żeby pozbyć się sopli z zamarzających włosów i śnieg wkoło basenów trudno byłoby uwierzyć że jesteśmy na zewnątrz. z tym zanurzaniem to było tak: Duży uwielbia nurkować i być pod wodą więc jemu nawet nie trzeba było przypominać, raczej musieliśmy pilnować żeby nam się pod wodą nie zgubił, bo to już było po zmroku. Mały lubi się kąpać, ale sam nie pływa. do niedawna bał się zanurzyć. Na szczęście od jakiegoś czasu elementem codziennej kąpieli jest zabawa w „chrzest u Baptystów”. 🙂 Podkładam mu pod głowę rękę żeby czuł się bezpiecznie, drugą ręką zatykam mu nos i zanurzam na moment. Oczywiście wszystko z okrzykami entuzjazmu. Mały bardzo polubił tą zabawę i wręcz się dopomina w czasie kąpieli. Dzięki temu jak tylko zauważyliśmy  na jego głowie sople „chrzest u Baptystów” był najlepszy. 😉
Kigi śmiał się, że w jednej drugiej już jesteśmy morsami. Kąpiel w zimie na zewnątrz zaliczona, a że woda gorąca to tylko szczegół. Zresztą morsy zawsze mówią, że woda jest ciepła. 😉
Kiedy już po tych wszystkich atrakcjach w kawiarni dochodziliśmy do Siebie, a Kigi poszedł zagrzać auto, żeby chłopaki nam się nie pochorowały, Duży szybko wypił kawę i cały czas przez szybę obserwował kąpiących się. Wciąż powtarzał, że musimy tu wrócić. Wszystkim mówił „pa”, dodając zaraz, że jeszcze przyjedziemy. Oj chyba mu się naprawdę bardzo podobało. 😉

 

Był też moment, kiedy krew w żyłach zaczęła krążyć wolniej , świat się na chwilę zatrzymał i pytanie: co teraz?
Ale od początku. Byliśmy w barze mlecznym zjeść coś gorącego. Przyznam, że te w Zakopanem są bardzo smaczne. Pewnie dlatego tłum w nich wielki i o wolny stolik łatwo nie jest. Oczywiście dla chcącego nic trudnego. Trzeba po prostu trochę poczekać. Kiedy już zasiedliśmy, a każdy mógł zjeść to co lubi, było bardzo przyjemnie. Przecież w domu tak nie ma, że każdy je coś innego. 😉
W tym całym, naprawdę bardzo życzliwym tłumie trafiło się dwóch… Już wychodziliśmy. Okej. Może i z ich perspektywy moi synowie mogą być powodem dobrej zabawy, ale poczekaliby aż wyjdziemy, żeby mi oszczędzić tej ich radości. Tak swoją drogą: dlaczego takie osoby zawsze myślą, że nikt nie widzi jak się śmieją, czy puszczają niewybredne komentarze. Dzieci jak zamkną oczy, to myślą że są niewidzialne, ale to dorośli ludzie…
No i ta ich radość była moim smutkiem, więc powiedziałam tylko, że jeśli niepełnosprawność moich synów jest taka śmieszna, to mogliby przynajmniej poczekać, aż wyjdziemy. wtedy mogą się nawet pokładać na stołach. Nie musieliby tak tłumić w sobie, a mnie nie zrobiliby przykrości.
Kigi się trochę zdenerwował, bo czuł że nie powinien na to pozwolić… No i w tym napięciu szliśmy przez Krupówki i nagle Mały Wojtek się przewrócił. Nic nowego, zdarzało mu się nie raz i zawsze wstawał z uśmiechem i maszerował dalej. Bardziej Duży jest w takich sytuacjach przejęty. Sprawdza czy nic bratu nie dolega i strzepuje śnieg z kolan. Tym razem jednak Mały wyciągał do mnie ręce i nie mógł wstać. Gdy mu pomogłam, leciał mi z rąk. Pierwsza myśl: złamana noga. Koniec. Krew w żyłach zaczęła krążyć wolniej , świat się na chwilę zatrzymał i pytanie: co teraz? Szpital i to byłoby na tyle w temacie cudów…
Jednak po obejrzeniu nogi okazało się, że to tylko stłuczone kolano. Ból w pierwszym momencie był bardzo silny, ale po kilku minutach już było dobrze. No poza wielkim siniakiem. No i myśl, że niepotrzebnie pozwoliliśmy jakimś nie wartym tego ludziom na wprowadzenie się w taki stan niepokoju. Trzeba skupiać się na sobie nawzajem, a na pewne jednostki wpływu nie mamy. 🙂

 

A że czas to jednak wciąż bardzo świąteczny, nie mogło zabraknąć kościołów i kolędowania. Oglądaliśmy szopki w różnych miejscach, przy jednej z nich aniołek, któremu wrzucało się monetę, zamiast jak się spodziewaliśmy pokiwać nam główką, włączał kolędy. Dobrze, że przyjmował tylko drobne, bo mogliśmy zostać bez kasy. Duży, jak tylko kolęda się kończyła, wyciągał rękę po monetę do Kigi. Mały z wyrazem szczęścia nie zamierzał opuszczać tego miejsca. Radość chłopaków udzielała się i nam.

 

I pewnie jeszcze długo mogłabym opowiadać o dolinie Kościeliskiej, o Gubałówce, o Chochołowie, o „śmiesznym” z naszej perspektywy muzeum figur woskowych, o różnych spacerach, muzyce na żywo w karczmie, ale myślę, że mogłabym Was w końcu zanudzić. Mam nadzieję, że udzieliła Wam się troszkę ta atmosfera.

 

To, że mogliśmy ten czas tak spędzić zawdzięczamy nie tylko sobie. Mogliśmy doświadczyć tych CUDÓW, o których opowiadam. No i możemy do tych chwil wracać i się nimi cieszyć.
Czasem myślę jak w takich sytuacjach okazać wdzięczność. No i póki co nie znam lepszej formy niż mówić „Dziękuję”. Zawsze o tym pamiętamy i jeszcze raz dziękujemy za danie Nam tego czasu wszystkim, którzy się do tego przyczynili.

*Kigi – to oczywiście Krzysiek czyli tata. 

Jeszcze tylko zapraszam do obejrzenia zdjęć: tutaj 🙂

A krótki filmik z szopką w tle: tutaj 😉

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.